Siedziałam właśnie w pokoju nauczycielskim... moje wymarzone i umiłowane okienko. Niestety... nie mogłam się nim zbytnio cieszyć, bo była to ósma godzina lekcyjna i akurat
"polonistka dla pieniędzy" - Lorraine Connor - także delektowała się okienkiem. Różnica polegała na tym, że ona mi przeszkadzała, a ja jej nie... po za tym, ona piła kawunię i czytała jakąś gazetę, a ja ślęczałam nad lipnym "komputerem"(nie wiem, czemu to tak nazywają... to pudło ze złomem jak dla mnie... do tego ponad normę rakotwórczy) uzupełniałam dziennik IIf.
Trzeba przyznać, że jeden z uczniów miał szczególnie dużo nieusprawiedliwionych godzin - przyzwyczaiłam się już do tego zjawiska. Czasami zapominam, jak ten cały Vincent wygląda. To ma także swoje plusy - gdy chcę sobie ucieszyć kolegę takiego wagarowicza, to zwracam się do niego z pytaniem:
- Gdzie się podziewa twój towarzysz?
Rick Clementon zazwyczaj wtedy zaczyna z siebie wydawać bliżej nieokreślone dźwięki, po czym zamyka się - bo inaczej tego zjawiska nie potrafię określić. Czasami podchodzi do mnie po lekcji i po prostu usiłuje jakoś wyciągnąć z tego bagna Vincenta, ale jakoś już dawno wszyscy nauczyciele go rozszyfrowali. Może i poczciwy z niego chłopak, ale "z kim przystajesz, takim się stajesz".
Westchnęłam głęboko, zastanawiając się, co właściwie Vels chce osiągnąć tymi całymi wagarami, bo na pewno nie postawił na swój cel wysoką średnią końcową-roczną.
- Niech Pani koleżanka nie wzdycha - usłyszałam głos "polonistki dla pieniędzy". - Jak sobie pościeli, tak będzie spał - usłyszałam jak siorpa.
Obróciłam się na skrzypiącym krześle w jej stronę.
- Co Pani taka w skowronkach? - zlustrowałam ją dokładniej. Tego krwiożerczego uśmiechu nie ukryłaby żadna maska.
- Świat się wreszcie kończy, sądziłam, ze tego dnia nie doczekam, ale jednak - mówiła, a jej uśmieszek się powiększał.
Skrzywiłam się. Może się coś skończyło... albo zaczęło dla niej.
- Widzę, że Pani koleżanka nic nie wie - wychyliła na chwilę wzrok z nad gazety aby się zjeść spojrzeniem moje niezrozumienie.
- Niech mnie Pani oświeci... to znaczy, proszę mi powiedzieć, o co chodzi - poprawiłam się szybko, widząc jej zdegustowaną minę.
- Eve Blackmir nie jest takim aniołkiem! - wykrzyknęła wręcz uderzając gazetą o stół, tak, że podskoczyłam nieco. - Na własne oczy widziałam, jak targa jakieś biedne dziewczynisko... ale wie Pani... tak ze satysfakcją się nad nią znęcała! NA LEKCJI! NA KORYTARZU! - ciągnęła dalej swój dramat.
Blady uśmiech przebiegł mi przez twarz. No cóż - spodziewałam się czegoś bardziej przygnębiającego, ale czego można wymagać od takich.... gówniarzy, niż szarpania się po korytarzach, palenie "potajemnie" w toaletach i przed budynkiem szkoły(to się ostatnio rzadko zdarzą... ostatniego takiego imbecyla wyrzucili z uczelni) oraz wagarowania? Chwilami mam wrażenie, że ich wyobraźnia kończy się właśnie na tych wykroczeniach... a raczej ich ambicja.
Wtem chęć dalszego wykładu Lorraine przerwał skrzyp i trzask drzwiami - do pokoju nauczycielskiego wparował jakże rzadki gość w tym czcigodnym pomieszczeniu - Sevastian Thaye. Niezadowolona polonistka rzuciła mu pytające spojrzenie... trochę jakby miała zaraz powiedzieć "czy zbłądziłeś moje drogie dziecko?"... miałam wrażenie, że chciała go poprowadzić w jakąś piekelną otchłań - dziwne, prawda? Ogólnie Pani Connor ma do niego urazy, nie tyle co osobiste, co raczej powiązane z jego karierą aktorską - burknęła coś, że w jakimś tam filmie, postać, którą grał, zastrzeliła jakiegoś francuza.... a Pani Connor ma słabość do Francuzów.
Najwidoczniej Sev przez swoje przyciemniane okulary niewiele widział w pomieszczeniu, bo akurat żarówka się przepaliła, a za oknem chmury były tak grube, że było ciemno. Po chwili usiadł naprzeciwko kobiety z gazetą i kawą, a na dodatek wyciągnął nogi na stół - jedna na drugą, a ręce włożył do kieszeni czarnych dżinsów. Lorraine naburmuszyła się niesamowicie, ale słowem się nie odezwała - pomagał jej bowiem przepychać dzieciaki z klasy do klasy, dzięki zajęciom aktorskim.
Odwróciłam się na krześle i zaczęłam dalej stukać. Wtem poczułam, jak ktoś dyszy mi na kark. Odwróciłam się powoli.
- O co chodzi? - rzuciłam nieco zdziwiona.
- Czy ty właśnie uzupełniasz dziennik IIf? - spytał spoglądając na monitor z błyskiem w oku z nad swoich słonecznych okularów. - Wpisz Velsowi na biologi jutro "TEATR" - powiedział nie czekając na odpowiedź.
- Ale on i tak nie będzie na lekcjach... nie widzę sens-
- Zawsze to będzie jedna godzina mniej w plecy - wszedł mi w pół słowa.
- Jak sobie życzysz... - przewróciłam oczyma, dobrze wiedząc, że i tak za bardzo jest zapatrzony w ekran. - Abyś nie był zdziwiony, chciałabym Ci oznajmić, że jeśli nie zgłosi się do mnie przed lekcją, że idzie na jakieś próby, to ja się pofatyguję do was... - stwierdziłam kończąc pisać.
- Trochę wiary w ludzkość - burknął i przejechał mi ręką po głowie psując całą moją fryzurę, po czym zniknął.
Polonistka zabrała się za dalsze siorbanie, a ja cicho klnąc pod nosem przywróciłam dawną formę mojego uczesania - jak dziecko... zero pohamowań... i jak w taki warunkach mam wierzyć w ludzkość?
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz