Obudziłam się jak zawsze gdzieś około godziny piątej nad ranem. Leżałam na wznak wlepiając się bezmyślnie w sufit, aż mój budzik oznajmił, że wybiła szósta.- Co ja robię ze swoim życiem? - rzuciłam bezmyślnie w eter pytanie.
Odpowiedź dobrze znałam - nic z nim nie robię, czysto opcjonalnie jest jeszcze możliwość, że po prostu je marnuję. Najważniejsze jest dla mnie prywatność, a ściślej mówiąc spokój. Dzień za dniem mija... i ja zawsze się zastanawiam, czy tym razem mnie nie znajdą. Kiedyś było inaczej, można było spokojnie spać... teraz ściany mają uszy. Ludzie nie są tacy sami. Oni wszędzie węszą. Mają coraz więcej oczu. Widzą więcej... muszę pozostać dla nich jedną z wielu bezużytecznych istot. Muszę być ostrożna, nie chcę, abym wzbudzała w nich większe podejrzenia. Jest to coraz trudniejsze, bo w każdym widzą potencjalnego użytkownika mocy.
Ostatnio zimno strasznie daje się we znaki i nawet kubek lub dwa gorącej kawy nie potrafią człowieka zmusić do opuszczenia mieszkania, a co dopiero do pracy. Niestety nikogo to nie obchodzi.
We wszystkie moje czynności już dawno wkradła się rutyna. Oczywiście jest kuloodporna i wynikają z niej same minusy... życie przecieka mi przez palce, czas ucieka jak woda przez dziurę w tamie. Trudno zauważyć szczegóły, które były kiedyś tak widoczne. Łatwiej o błędy. O potknięcia. Dzień zlewa się z dniem i jedyne co jest jego odmierznikiem, to zdarzenia, które wyłamują z się z rutyny - najczęściej są to uwłaczające sytuacje w pracy.
Mówi się, że wszystko ma coś takiego, jak "druga strona medalu"... w tym wypadku jedyne co mi przychodzi do głowy, to to, że może szybciej mnie coś zabije na ulicy(auto?) i będę mieć wszystkie problemy z głowy.
Wracając na ziemię.
Mieszkałam na tyle blisko, że zwyczajnie najbardziej opłacało mi się do pracy chodzić pieszo. Te półgodziny, jakie spędzałam rano i wieczorem(względnie popołudniu) na przemierzenie kilku ulic i parę skrzyżowań przeznaczałam głównie na wyciszenie się. Wtedy zapominam o wszystkim, co nie jest mi w tej chwili potrzebne, aby dojść do schodów szkoły. Mam stresogenne życie w stresogennym miejscu... nie wspomnę już o ludziach i ogólnie o środowisku, jakie mnie otacza. Gdyby nie ta godzinna dziennie, nie zostałoby ze mnie nic godnego uwagi(czytaj: "zostałyby ze mnie zwłoki, czy też prochy"). W weekendy biegam w parku(czasami pofatyguję się na pływalnię). Gdy mam chwilkę dla siebie, to moje małe mieszkanko zamienia się w bibliotekę.
- Prze Pani...? - usłyszałam głos nad sobą, gdy sprawdzałam na długiej przerwie kolejną kartkę, którą ktoś naćpał niebieskim tuszem.
Podniosłam wzrok na poczciwego chłopaka trzymającego kurczowo plecak, który... się ruszał.
- Ja tylko chciałem oddać Pasztet za Vincenta, bo go coś zatrzymało - uśmiechnął się na koniec.
Skrzywiłam się nieco.
- Paszteta? - zlustrowałam wierzgający plecak chłopaka.
- To znaczy królika - rozsunął plecak i zagryzając dolą wargę zanurkował ręką w odmęt po czym wyciągną z niego białego, czerwonookiego królika.
Trzymał go za kark, więc gryzoń znieruchomiał w dziwnej pozie. Wyrostek zaczął rękę kierować w moją stronę.
- Klatka jest tam - rzuciłam bezwiednie, wskazując długopisem na błyszczący sześcian w głębi sali.
- Oczywiście - bąknął i jakby ten królik miał zaraz wypluć granat, pobiegł z prędkością godną olimpijskiego sprintera w stronę klatki i wręcz wrzucił do niego biednego czworonoga.
Potem odwrócił się w moją stronę, wyszczerzył zęby, skinął głową jakby na pożegnanie i zniknął w chaosie na korytarzu. Chwilami szczerze mi żal tego królika... ale jak na mnie patrzy czerwonymi oczyma, jak wampir... to także mam ochotę nazwać go pasz... Pasztetem. Z drugiej strony, zwierzęta przejmują emocje ludzi... można go nazwać żywym dowodem na to, że ta szkoła jest stresogenna.
Pozwolę sobie już odejść od wszelakich dowodów na to, że moje środowisko jest stresogenne, bo to chyba na dłuższą metę nie ma sensu(tak jak rozmowa o króliku).
Życie to ból - jestem tego stwierdzenia pewna i codziennie przypominam sobie o nim wracając do domu po pracy z kolejną stertą bezmyślnych i do połowy zerżniętych ze ściąg w rękawach, na nadgarstkach, na ławce, pod butem i z innych miejsc, a co najgorsze za każdym razem, mam wrażenie, że jest ich więcej i więcej, jakby mi uczniów przybywało z dnia na dzień. Całe szczęście, że to nie uczniów mi przybywa, a bolą mnie nogi, albo głowa, albo coś jeszcze, albo jestem przeziębiona, albo zbyt zmartwiona, albo zbyt senna, albo to wina moich szpilek, albo mi do buta wpadł kamień, albo to był po prostu kolejny okropny dzień w pracy. Czasami zaś zastanawia mnie pogoda. Już od dawna mażę o lecie z prawdziwego zdarzenia. O tych promieniach, które by parzyły skórę, zmuszały ludzi do zmiany ubioru i do zakupy kremu z filtrem(mam wrażenie, że w niektórych sklepach stoi po dwie, lub trzy opakowania takowego produktu, po prostu po to, aby było na "przypadek", ale rzadko taki "przypadek" się zdarza). Przynajmniej jest wystarczająco zielono, aby odróżnić lato od zimy...
Wyciągnęłam z kieszeni kluczyki z dużym czarnym breloczkiem w kształcie kuli(najtańszy jaki był) i przekręciłam w zamku, a po chwili pchnęłam oporne drzwi. Pierwsze co mnie zaskoczyło, to fakt, że różnica temperatur w korytarzu i w moim mieszkaniu nie różniła się praktycznie. Westchnęłam cicho rzucając torbę na łóżko. Machinalnie ściągnęłam szalik oraz kurtkę, by po chwili zawiesić je na prowizorycznym wieszaku. Zawsze się można rozgrzać gorącym prysznicem - przemknęło mi przez głowę, gdy zobaczyłam kubek na stole po wypitej w pośpiechu porannej kawie, to wystarczyło, bym sobie przypomniała o tym, że zawsze jest jakaś opcja. 
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz