Kiedy wyszłam z klatki, słońce złośliwie zaatakowało moje oczy. Przymknęłam powieki i nie czekając, aż mój narząd wzroku przyzwyczai się do oświetlenia, ruszyłam w stronę głównej ulicy. Gdyby nie choroba nowej, nie musiałabym iść na pierwszą zmianę. Tyle z tego dobrego, że w Purple Oyster o tej godzinie nie ma zbyt wielu ludzi. Mogłam się modlić jedynie o to, aby w tym samym czasie był ze mną Joe. Chłopak swoim gadulstwem przejmował wszystkie rozmowy z mniej i bardziej pijanymi klientami na siebie, a ja miałam święty spokój. Nie musiałam bać się co odpowiedzieć na dziwne pytania podchmielonych studentów czy anegdoty z życia pesymistycznych biznesmenów. Przynajmniej pod tym względem praca stała się mniej stresująca - ciągle pozostaje kwestia kontaktów ze współpracownikami, których większość dziwnym trafem znika po jakimś czasie pracy. Pojawiają się ciągle nowe twarze, a ciężkie schematy zaznajamiania się pozostają te same.
Westchnęłam i wsiadłam do autobusu pełnego ludzi. Wcisnęłam się w najciemniejszy kąt, z dala od tłumu, jednak blisko drzwi. Przed sobą miałam grupę głośnych licealistek, dwie kobiety plotkujące ze sobą oraz mężczyznę w garniturze, rozmawiającego przez telefon. Z jednej strony zazdrościłam im. Nie mieli tego co ja - skrępowania przed obcymi; guli w gardle, pojawiającej się w tym samym czasie, co nieznajomy skory do rozmowy; trzęsących się rąk, kiedy do załatwienia czegoś potrzebna jest pomoc drugiej osoby. Byli swobodni. “Ogarnij się w końcu! - skarciłam się w myślach - To już jest fobia społeczna! To się leczy! Najpierw zakończ ten głupi podział na “Ja” i “Oni””!
Jakby chcąc odpędzić te irytujące myśli, potrząsnęłam głową. Rozmyślanie nad tym nic mi nie da. Po prostu przeżyję ten dzień jak wszystkie wcześniejsze! Nagle autobus mocno zahamował. Nie zdążyłam złapać równowagi i wpadłam na kogoś. Nim moja “ofiara” zdążyła zareagować, ja szybkim krokiem, niemal że biegiem, opuściłam pojazd. Nie zwalniając tempa wpadłam do baru.
“Znowu uciekłaś! Czy to takie trudne wykrztusić jedno, głupie “”Przepraszam“?!” Zacisnęłam zęby, aby nie wytknąć sobie tego na głos. Ruszyłam na zaplecze. Całe szczęście przy barze stał Joe. Oznaczało to jedno - mimo jednej wtopy, ten dzień może nie być aż taki tragiczny. Szybko się przebrałam i dołączyłam do niego za blatem.
- Iw! Jak ja się cieszę, że cię widzę! - wrzasnął, gdy tylko stanęłam koło niego. - Czy mogłabyś coś dla mnie zrobić?
- Też się cieszę i tak, mogę o ile nie będzie to związane z relacjami międzyludzkimi.
W tym momencie chłopak się zawahał. Uśmiechnął się krzywo i powiedział:
- No nie do końca… To znaczy… Chciałbym, żebyś popilnowała dla mnie jednej osoby. - wyrzucił z siebie szybko, po czym dodał. - Ale nie musisz z nim nawet rozmawiać! Wystarczy, że przypilnujesz, żeby nie wpadł w żadne kłopoty.
- Jak chcesz żebym powstrzymała kogoś przed tarapatami, bez rozmawiania z nim? Mam działać jak ninja z cienia?!
- No, jeżeli tak potrafisz to nie ma problemu. - roześmiał się - No proszę! Ten jeden raz! Ja muszę koło trzynastej na moment wyjść. On sobie tu grzecznie posiedzi i postara się… to znaczy, nie zrobi nic głupiego! No weź! Przecież cię nie pogryzie!
Przyjrzałam się mu uważnie. Nigdy na niczym nie zależało mu aż tak bardzo. W sumie Joe wielokrotnie mi pomagał - z natrętnymi klientami, ze współpracownikami. Chciałabym się mu odwdzięczyć, nawet jeśli ma się to równać z… rozmową…
Westchnęłam.
- No dobrze, zgadzam się, o ile był szczepiony na wściekliznę i przyjdzie w kagańcu. Muszę mieć pewność, że mnie nie pogryzie.
Joe wyglądał przez moment, jak dziecko, któremu dano wielką tabliczkę czekolady. Oczy zabłysnęły mu radośnie, a jego usta wygięły się w ogromnym uśmiechu.
- Dziękuję! Masz u mnie duże piwo! A właśnie, chłopak nazywa się Vincent i powinien przyjść, jak jeszcze będę, więc nie będziesz miała problemu z rozpoznaniem go.
Kiwnęłam tylko głową i zabrałam się za wycieranie kufli.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz